
Phu Quoc – wyspa leżąca u południowych wybrzeży Wietnamu, od kilku lat jest popularnym, egzotycznym kierunkiem także dla polskich turystów. Z długimi, piaszczystymi plażami, porośniętymi palmami, ciepłymi wodami Zatoki Tajlandzkiej, uśmiechniętymi i życzliwymi Wietnamczykami oraz bardzo przystępnymi cenami – wyspa mogłaby być egzotycznym rajem. Ale nie jest… Albo była może przez jakieś 20 lat. Spóźniłem się ja i spóźnili się wszyscy, którzy zaczęli tu latać od 2012 r., a na pewno po okresie pandemii. Dlaczego? Bo nigdzie indziej na świecie do tej pory nie widziałem tak głupich i nie przemyślanych inwestycji pod masową turystykę, które zniszczyły środowisko i lokalny klimat miejsca…
Krótko od początku… Zanim wyspa na chwilę stała się egzotycznym rajem, a obecnie turystyczną wydmuszką, wcześniej była raczej „piekłem” na południe od Wietnamu. Przez dekady zamiast hoteli, na wyspie znajdowało się ciężkie więzienie dla wietnamskich rewolucjonistów, słynące z brutalnych tortur. Bliskość granicy z Kambodżą spowodowała, że wyspa była pilnie strzeżona i pełniła też funkcję bazy wojskowej. Na początku lat 90 XX w. region uznano jako obszar turystyczny i powoli zaczęto przekształcać w egzotyczny kurort. I to był pewnie ten dobry czas, kiedy można było tu przyjechać do małego, drewnianego bungalowu, lub bambusowego domku na plaży. Oglądać ludzi zajmujących się głównie rybołówstwem i uprawą pieprzu, snurkować, plażować, popijając drinka w niedużym barze przy plaży i poruszać się w większości po nieutwardzonych drogach.
I tak pięknie było do około 2012 r., kiedy to otwarto wtedy nowe, międzynarodowe lotnisko, które stało się sygnałem dla finansowych gigantów Vin i Sun (ultra bogate, wietnamskie firmy), że wyspa jest gotowa na masowy ruch turystyczny. I może to co stało się na Phu Quoc nie jest jakimś wyjątkowym przypadkiem, kiedy to wykorzystuje się naturalną atrakcyjność miejsca na potrzeby turystyki. Ale to co tutaj uczyniono w zaledwie dekadę, jest jednym z najbardziej radykalnych przykładów zmian krajobrazu jaki widziałem. Modelowy przykład braku zrównoważonego rozwoju i degradacji miejsca przez inwestycje, na potrzeby masowej i źle rozumianej turystyki.
Bo jak inaczej można nazwać takie doświadczenie: turysta z Europy leci kilkanaście godzin do egzotycznego Wietnamu, który kojarzy mu się z orientalnymi świątyniami, ryżowymi polami, tradycyjnymi łodziami o bambusowych żaglach, Wietnamczykami w szpiczastych kapeluszach, targami pełnymi ryb, warzyw i owoców – no i skoro leci na wyspę to jeszcze piaszczyste, palmowe plaże i ciepłe wody do kąpieli. A co widzi na miejscu?
Weźmy taki Vin Vord na północy wyspy. Ogromny park tematyczny wyglądający jak zamek króla Artura i rycerzy okrągłego stołu. W środku specjalne strefy niby inspirowane cywilizacjami świata. Wszystko otoczone fasadami jakby europejskich starówek, tylko jakieś to takie strasznie sztuczne i tutaj nie pasujące…
Obok jest Grand Word – kolorowy kompleks domów, stylizowany na Wenecję, z gondolami, pokazami multimedialnymi, pobliskim safari, Muzeum Misia i innymi takimi. Natomiast na południu wyspy jest Sunest Town. Także kolorowe miasteczko, inspirowane stylem śródziemnomorskim, z monumentalnym Koloseum, czy wieżą rodem z weneckiego placu św. Marka. W kompleksach tych znajdują się kawiarnie, salony masażu, restauracje z lokalną i międzynarodową kuchnią, ale mimo ogromu lokali – wybór jest pozorny, wszystko to na jedną, „turystyczną modłę” i oczywiście mające zawyżone ceny.
Dlaczego na egzotycznej wyspie powstała imitacja europejskiego świata, z towarzyszącymi jej atrakcjami? Jak pisałem, rząd wietnamski postanowił przeznaczyć wyspę na specjalną strefę turystyczną i ekonomiczną. Bogaci inwestorzy w błyskawicznym tempie stworzyli „turystyczną wydmuszkę” bez namysłu i z brakiem jakiejkolwiek refleksji i pomyślunku… Byle dużo, byle kolorowo, byle jak – co widać już w odpadających tynkach na niby nowych budynkach. Wszystkie te miejsca łączy przerost formy nad treścią i… wszechobecne pustostany. Cała masa pseudo europejskich witryn i apartamentów świecąca pustkami. Stworzone pod portfele bogatych Wietnamczyków, najemców z Chin, Japonii, Korei Południowej i Rosjan (których na wyspie pełno). Część z nich jest sprzedana i czeka na „lepsze czasy”, kiedy ruch turystyczny będzie większy, będzie potrzeba otworzenia kolejnej kawiarni, restauracji, czy salonu masażu dla turysty. Taka niby inwestycja kapitału w nieruchomości. Z tym, że liczba tych lokali jest tak ogromna, że musiałoby się tutaj zjechać „pół świata”, żeby to wszystko obłożyć… Jak dla mnie kompletnie niedoszacowana inwestycja, o degradacji wyspy nie zapominając…
Jakieś plusy? Tak. Na pierwszy rzut oka wygląda to monumentalnie. W nocy oświetlone budynki też mają nawet jakiś klimat. I chyba to tyle… Całość nijak tutaj pasuje i jest groteskowym projektem turystycznym… Wygląda to fatalnie w zestawieniu z życiem lokalnej społeczności, której nie stać na metr kwadratowy wynajmu lokalu w tych budynkach. Żyjący od pokoleń z rybołówstwa, uprawy pieprzu i produkcji sosu rybnego mieszkańcy, są dzisiaj ostatnim bastionem kultury na tej zdegradowanej (i nadal niszczonej) wyspie. Choć młode pokolenie wykorzystuje ruch turystyczny do znalezienia pracy, to wzrosły też dla wszystkich koszty życia i często muszą płacić turystyczne stawki za zakupy i usługi, które dawniej były znacznie tańsze. Wiele osób zostało też przymusowo wysiedlonych na potrzebę budowy tych projektów. Wielu z nich obawia się przyszłej katastrofy ekologicznej, bo wyspa już nie radzi sobie z nadprodukcją śmieci. No i wspomniana „utrata pierwotnego ducha wyspy”, co przy skali poczynionych inwestycji, jest już nieodwracalne…
Czy zatem jest sens tutaj przyjeżdżać? Czy na wyspie nie ma już autentycznych miejsc, doświadczeń i naturalnych atrakcji? Phu Quoc jest przede wszystkim fajnym pomysłem na zakończenie podróży po Wietnamie. Dla europejskiego turysty miejscem niezwykle tanim, ze smaczną kuchnią, ładnymi (mimo miejscami śmieci) plażami, i kilkoma atrakcjami, które są godne uwagi. Weźmy rekordową kolejkę gondolową (Hin Thom), ciągnącą się blisko przez 8 km! Potężne pylony dochodzące do 174 m wysokości, pozwalają na podróż wysoko nad wodami i wyspami archipelagu z widokiem na małe łodzie rybackie – świetne doświadczenie i fenomenalne widoki. Inwestycja także typowo turystyczna, ale mająca jakieś uzasadnienie i robiąca ogromne wrażenie.
Na wschodzie wyspy znajduje się potężny kompleks świątynny Chùa Hõ Quõc. Jest malowniczo położona na zboczu góry z widokiem na morze. Wnętrza misternie zdobione w drewnie oraz złocone posągi Buddy. Wschód wyspy (póki co…) jest znacznie mniej zagospodarowany i można tu znaleźć trochę dzikich plaż. Niestety często zaśmieconych, co wiąże się z tym o czym wyżej pisałem… Mające zagospodarowanie turystyczne w postaci lokalnych barów, kawiarni, serwisu leżaków, i sportów wodnych, jeszcze nie całkiem zdegradowane – są w tej części wyspy dwie fajne plaże: Sao i Khem. Obie z białym, delikatnym piaskiem, przezroczystą wodą – dają jeszcze takie poczucie wyspiarskiego raju.
Północ i północny wschód wyspy są bardziej dzikie. W tej części znajduje się park narodowy, będący jakby zielonymi płucami wyspy. Porośnięty gęstą dżunglą teren jest totalnym zaprzeczeniem tego, co wybudowano na zachodzie wyspy. Można tutaj zrobić kilka krótkich trekkingów samemu lub z lokalnymi przewodnikami. Na północy jest też słynna Plaża rozgwiazd, do której dociera niemal każdy turysta będący na Phu Quoc. Zatem jest tutaj dosyć tłoczno… Można nie tylko popływać w ciepłej wodzie i poplażować na fajnej plaży, ale przede wszystkim jest opcja na zdjęcie z dziesiątkami rozgwiazd, które wyrzucają tutaj mocne pływy. Większość z nich jest martwa, inne zabiją turyści wyciągając z wody i robiąc sobie selfie… Miałem mieszane uczucia co do tego miejsca, ale mimo to warto odwiedzić.
Stolicą wyspy jest miejscowość Dùõng Dõng. Sporo się tutaj dzieje – zwłaszcza wieczorem, kiedy ożywa nocny market. Przeciskając się między turystami, można spróbować owoców morza, grillowanych przekąsek, tajskich lodów, naleśników z bananem i wielu innych. Jest tutaj cała masa pamiątek – większość to typowa „masówka”, ale czasem można znaleźć coś fajnego. Ogólnie panuje fajny klimat, choć na dłuższą metę miejsce trochę męczy. W okolicach marketu znajduje się też port rybacki, pełen niebieskich łodzi. A nieopodal Świątynia Skały, będąca połączeniem miejsca kultu i latarni morskiej dla rybaków.
W stolicy wyspy jest sporo sklepów, większych i mniejszych restauracji, barów i punktów usługowych. Ale na szaleńcze życie nocne na wyspie nie ma co liczyć. Raczej bary z muzyką na żywo, hotelowe animacje i występy oraz atrakcje serwowane w opisanym wyżej – sztucznym świecie. Zachód wyspy gdzie jest też ulokowana stolica jest najbardziej rozwinięty i to tu jest najwięcej ludzi – lokalsów i turystów. Są tutaj też długie i większości zadbane plaże. Bardzo fajną opcją jest promenada/chodnik, która biegnie tu przez sporo kilometrów. Na rower, na jogging i piękne zachody słońca.
Kiedy nie ogląda się turystycznej wydmuszki jaką tutaj stworzono, kiedy ucieknie się na chwilę od zgiełku stolicy, zakupów i hałasu, to można momentami poczuć resztki raju jaki na Phu Quoc pozostał. W głębi wyspy i na jej wschodzie lokalni żyją jakby innym życiem, pośród prostych domów, straganów pełnych warzyw i owoców, bez sztucznych atrakcji i wielu wygód turystycznego świata. Jedząc smaczną zupę Pho, przemierzając mało ruchliwe drogi pośród zieleni pagórków, oglądając przepiękne zachody słońca – wyspa pokazuje zupełnie inne oblicze…
Phu Quoc to nie tylko jedna wyspa, ale pod tą nazwą kryje się cały archipelag, który paradoksalnie jest rezerwatem biosfery UNESCO. Tylko granice parku narodowego są tutaj bardzo elastyczne, kiedy w grze są duże pieniądze i potrzeba np. zbudować drogę, czy nową inwestycję turystyczną… Jestem w stanie zrozumieć ideę przekształcenia głównej wyspy w ośrodek turystyczny, czy nawet poświęcenia jednej z wysp archipelagu – jako to jest w przypadku Wyspy Ananasowej, gdzie dochodzi słynna kolejka i jest aquapark i inne atrakcje. Ale to co tutaj zrobiono (i co dalej się dzieje) przekroczyło znacznie granice zrównoważonego rozwoju, poszanowania kultury, gustu, sensu i nie wiem czego jeszcze…
Kilkanaście lat temu w tej samej Zatoce Tajlandzkiej zachwycałem się archipelagiem Ang Thong – naturalnych wysepek, będących pływającym rajem na wodzie. I pewnie gdybym wtedy był w Archipelagu Phu Quoc, to pewnie też bym się nim zachwycił… Ale pod koniec 2025 roku wyjechałem z wyspy z bardzo mieszanymi uczuciami. Przede wszystkim zdegustowany i porażony degradacją, głupotą i przeinwestowaniem turystycznym. Z drugiej jednak strony pamiętam te miłe chwile podczas jazdy skuterem, zachody słońca na fajnych plażach, tanie pyszne jedzenie, uśmiechniętych i życzliwych autochtonów – czyli to wszystko, z czym spotkałem się lata temu podczas pierwszej podróży do Azji… Choć nie wróżę Phu Quoc dobrej przyszłości (ta turystyczna wydmuszka „zawali się” albo z nadmiaru albo z braku najemców i turystów), to jest w tym miejscu coś fajnego, coś co pozwala przyjemnie spędzić tu czas i zaciera trochę to złe wrażenie… Może jednak raj nie do końca został jeszcze utracony...? Zatem jedźcie tam póki czas, bo potem może będzie naprawdę za późno…
GARŚĆ PORAD:
- Wyspę najlepiej odwiedzić w porze suchej – w okresie listopad – kwiecień.
- Wyspa jest fajną opcją na wypoczynek po zwiedzaniu Wietnamu. Jest sporo połączeń lotniczych z kontynentu oraz promy. Natomiast być tylko tutaj 2 tyg. i nie widzieć Wietnamu kontynentalnego – nie ma sensu…
- Jeśli lubicie dostęp do jedzenia na ulicy, bliskość sklepów i żeby coś się działo, to wybierzcie hotel na południe od stolicy wyspy, na zachodnim wybrzeżu w okolicach Duong Dao/Mariny oraz na wschodzie przy ładnej Khem Beach.
- Podróżowanie po wyspie jest łatwe i tanie. Stolicę z głównymi hotelami oraz z opisanymi parkami rozrywki łączy sieć darmowych autobusów Vin. Potrzebna jest tylko aplikacja. Tanio można poruszać się grabem (tutejszy Uber) – zarówno autem i skuterem. Kierowcy chętnie oferują się na cały dzień. Natomiast super przygodą jest wynajem skuterka! Jeździ się łatwo, jest tylko trochę zamieszania w stolicy. W teorii potrzebne prawo jazdy na motor, w praktyce można wynająć i z kategorią na auto. Obligatoryjnie kask i nie przekraczajcie prędkości, żeby uniknąć kontaktu z policją.
- Możliwości jedzenia jest bardzo dużo! Nawet na uboczu można znaleźć smaczne i tanie restauracje. Jedzenie jest tu dużo lepsze niż w tych abstrakcyjnych centrach turystycznych.
- Warto skorzystać z relaksacyjnego masażu w jednym z wielu salonów.

