Nowa Zelandia – okolice Rotorua i kilka minut po 10 rano… Siedzę z grupą swoich turystów i patrzymy jak pracownik parku wsypuje do małego gejzeru trochę roztworu mydła, po czym ów gejzer zaczyna wypluwać mydliny i po chwili strzela do góry wysokim strumieniem gorącej wody. Czy nie wystrzeliłby bez tego? Owszem wystrzelił – ale nie byłby tak regularny i spektakularny. A tak po odkryciu przez przypadek tej chemicznej reakcji przez piorących tu niegdyś swoje ciuchy więźniów, mamy dziś nie lada atrakcję codziennie rano o stałej porze.

To co dziś jest atrakcją, kiedyś niezrozumiałe dla pierwszych odkrywców, musiało wzbudzać przerażenie… W oczach angielskich pionierów, wulkaniczny płaskowyż Rotorua na który składają się jałowe pustkowia porośnięte skarłowaciałą roślinnością, usiane kipiącymi kraterami, sadzawkami z bulgoczącym błotem, kipiącymi gejzerami i powietrzem przesyconym siarką – wszystko to musiało ewidentnie im się kojarzyć z dantejskim piekłem… Dziś zbadana i zrozumiana tutejsza geomorfologia, fascynuje i stanowi nie lada atrakcję turystyczną. I to wszystko pokażę moim turystom podczas jednego z dni mojej pracy na końcu świata – czyli na północnej wyspie nowozelandzkiej. Wszak nie ma na świecie bardziej oddalonego od Polski kraju jak Nowa Zelandia.

Po obejrzeniu rano mydlanej erupcji gejzeru Lady Knox, jedziemy do strefy geotermalnej Te Puia. Zanim zobaczymy kolejny, tym razem znacznie większy wybuch gejzeru, na początek zapoznaję grupę z niezwykle ciekawą kulturą rdzennych mieszkańców Nowej Zelandii – Maorysów. Misterne zdobnictwo fasad domów, łodzi zwanych waka, czy maoryskich masek – tłumaczę w tutejszej szkole w której kształcą się specjaliści w rzeźbieniu w drewnie i kamieniu. Z kulturą Maorysów spotkamy się dzisiaj raz jeszcze, podczas wieczornej kolacji. Teraz ruszamy w stronę gejzeru Pohutu, którego nazwę tłumaczy się jako „wielkie chluśnięcie”. I faktycznie jak czasem „chluśnie” – to na 30 m do góry, wylewając potężne ilości gorącej wody, która spływa po ładnie uformowanych tarasach, stworzonych przez bogatą w minerały wodę.

Ale w strefie Te Puia oprócz gejzeru, gorących błot, źródeł i kultury Maorysów, jest jeszcze coś charakterystycznego dla Nowej Zelandii… To właściwie jedyna okazja dla grupy by móc na żywo zobaczyć jeden z symboli tej wyspy – ptaka kiwi! Płochliwy, nieuchwytny za dnia (bo żeruje głównie nocą), jest tutaj pokazywany – na co w ogromnym napięciu czekają moi turyści. Przy okazji, czy wiedzieliście, że kiwi uważny jest za najstarszego ptaka na świecie i że zdarzają się kiwi albinosy? Samica składa ogromne w stosunku do masy jej ciała jajo, stanowiące 20% jej wagi! To tak jakby kobieta ważąca 60 kg miała urodzić 12 kg dziecko! Dlatego potem tata kiwi pomaga wysiadywać jajko zmęczonej żonie 😉. Tak, tak.., bo kiwi łączą się w pary na długie lata! A tak przy okazji – co było pierwsze? Kiwi ptak, czy kiwi owoc? 😉

Ruszamy dalej, bo to dopiero połowa atrakcji dzisiejszego dnia… W okolicach płaskowyżu Rotorua jest kilka stref geotermalnych. A jedną z moich ulubionych jest Waimangu. To niesamowite jak w krótkim czasie odrodziła się tutaj przyroda, po niszczycielskim wybuchu wulkanu Tarawera w 1886 r. Zawsze lubię patrzeć na ogromne paprocie i egzotyczną zieleń, która pojawia się tutaj nagle po mijanych wcześniej trawiastych pagórkach, na których pasą się nowozelandzkie owieczki.

Ale chyba większą od tej zieleni atrakcją dla moich turystów, są tutaj wulkaniczne tematy w postaci choćby największego na świecie gorącego źródła jakim jest Frying Pan Lake – czyli tzw. „Wielka Patelnia”. Schodząc na dół, widzimy z góry parujące wody o temperaturze 55˚C. Z jeziora wypływa gorący strumień, który będzie nam towarzyszył całą drogę, wijąc się do kolejnego jeziora – Rotomahana, gdzie czeka na nas łódź. Po drodze natomiast na przemian oglądamy małe gejzery, kolorowe błota, dymiące skały – wszystko zatopione w tropikalnej zieleni.

Im bliżej jeziora Rotomahana, tym więcej pojawia się ptaków w postaci choćby czarnych łabędzi czy charakterystycznych Pukeko (modrzyków ciemnych). Rejs małym kutrem po wulkanicznym jeziorze z widokiem na rozszarpaną wspomnianym wybuchem górę – jaką jest wulkan Tarawera, jest miłym zakończeniem tego geotermalnego trekkingu. Momentami jakby na zawołanie dla nas, tryskają kolejne gejzery wokół brzegów jeziora. Niezwykła jest ta siła przyrody…

Programowo na dziś to prawie już wszystko. Ale w drodze do hotelu robię grupie niespodziankę i zabieram ich dodatkowo na spacer do lasu olbrzymich sekwoi! No może nie są tak wielkie jak te, które pokazuje turystom w Kalifornii (tutejsze zostały sprowadzone i zasadzone całkiem niedawno), ale w porównaniu do naszych sosnowych borów, las robi ogromne wrażenie na grupie.

Wieczorem szykujemy się na niezwykłą kolację u Maorysów, gdzie będziemy dalej zgłębiać ciekawostki tej kultury, oglądać fenomenalny pokaz haki, czy rozmawiać o moko – bo tak fachowo określa się malunki na maoryskich głowach. Do tego będziemy zajadać się słodkimi ziemniakami kumara i mięsami wypieczonymi w tradycyjnym piecu ziemnym hangi. Ale zaczniemy tak jak kapitan Cook i inni pionierzy, którzy odkrywali tutejsze wyspy – od spotkania Maorysów w dżungli, którzy przypłyną do nas łodziami waka, krzycząc, wymachując wiosłami, wytrzeszczając oczy i wywalając języki…

Dzisiejszy dzień był pełen wrażeń. Geotermalne zjawiska i tajemnicza kultura Maorysów – wszystko jakby z innego świata… Ale kolejnego dnia zabiorę grupę także do wymyślnych krain. A będą to bajeczne jaskinie świetlików Waitomo i czarodziejski świat Hobbitów w ich zielonym Shire – rodem z Władcy Pierścienia…
