facebook instagram Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Godzina 02.35 w nocy... Przysypiam na fotelu McDonaldzie... Od 5h jestem Bangkoku, w centrum nadal żyjącego o tej porze miasta. Dzień wcześniej o 08:30 rano, wyjechałem z Sihanoukville, aby pożegnać po 17 dniach Kambodżę i skierować się w stronę Malezji. Po drodze w planach miałem jeszcze zwiedzanie wysp w Zatoce Tajlandzkiej. Gdy przekracza się granicę drogą lądową wjeżdżając do Tajlandii, wizę otrzymuje się tylko na 14 dni (a nie jak w przypadku drogi samolotowej – 30 dni). Ja na ten czas miałem oczywiście dużo planów, ale czasu niestety niewiele…

Postawiłem przed sobą nie lada zadanie, aby całą trasę z Sihnoukville w Kambodży na Ko Tao w Tajlandii, przejechać właściwie non stop. Do granicy kambodżańsko – tajskiej, dojechałem autobusem za 7 USD. Autostop na tym odcinku nie wchodził w grę. Przez granicę przeszedłem sprawnie. Za nią ruszyli na mnie szturmem panowie z minivanów, aby zaproponować dojazd do Bangkoku za 800 batów. Mimo, iż jest to ponad 400 km, to podziękowałem im za taką cenę i ruszyłem pewnym krokiem przed siebie. W końcu wróciłem do Tajlandii, a tu auto-stop działa rewelacyjnie! Na drodze jednak stanął mi celnik z wielkim karabinem. Nie potrafił zrozumieć, że bez trudu do tej pory tak podróżowałem, i że ma się o mnie nie martwić. W końcu jakoś zrozumiał o co mi chodzi i co? I zaczął zatrzymywać wszystkich, którzy jechali z granicy w głąb Tajlandii, pytając czy przypadkiem nie jadą w moim kierunku! Po prostu kocham Tajów!:) Za chwilę pędziłem już do Tratu, oczywiście na pace pick-upa :). Znów czułem tę wolność i smak przygody… Nie to co w busie pełnym wygodnych turystów ;).

Nie ma to jak nocleg w McDonaldzie:)
Nie ma to jak nocleg w McDonaldzie:)

Po dojechaniu do Tratu, musiałem złapać kolejną okazję, bo Taj z granicy jechał dalej w innym kierunku. Ale okazało się, że ta okazja już na mnie czekała… Idąc wzdłuż drogi zauważyłem, że jakieś 400 m przede mną, zjechał na pobocze minivan. Domyśliłem się, że to dla mnie (tu w Tajlandii często busy, vany, taxi zatrzymują się same, aby złapać klienta). Wiedziałem, że przejazd wiąże się z opłatą, więc chciałem szybko go ominąć i ruszyć dalej, bo czas mnie naglił, a do Bangkoku jeszcze było sporo kilometrów. Po wytłumaczeniu mu, w jaki sposób podróżuję i że dziękuję za życzliwość i płatny transport, zaproponował mi, że weźmie mnie za darmo do kolejnej miejscowości. Uprzejmość Taja – kierowcy busa na tym jednak się nie zakończyła. Zamiast do miasta, zawiózł mnie na stację, skąd odjeżdżają busy do Bangkoku i załatwił mi minivana za 100 batów, (normalna cena ok. 400 batów/os). Z takiej okazji głupio było nie skorzystać, tym bardziej, że było to już późne popołudnie i raczej stopem do Bangkoku bym już nie dojechał. Dodatkowo na drogę podarował mi drożdżówki, sok i wodę :). Ta sytuacja po raz kolejny pokazała mi, że pomoc i serdeczność tych ludzi jest wielka!

Pędziłem więc w stronę stolicy, do której dotarłem około 22.00. Na miejscu ruszyłem w stronę dworca kolejowego wiedząc, że za chwilę odjeżdża ostatni pociąg w interesującym mnie kierunku. Niestety zabrakło kilku minut i pociąg odjechał… Padło pytanie, co dalej? Kolejny odjeżdżał dopiero za 9 godzin. W nocy na stopa też nie bardzo… Nie było wyjścia i podjąłem decyzję, że czekam do rana na kolejny pociąg. Pospacerowałem zatem trochę po mieście, kierując się w okolice znanego mi, najwyższego budynku w Bangkoku – Bayoka i obserwując życie miasta o nocnej porze. Taki spacer z ciężkimi plecakami, to w sumie żadna przyjemność. Mało oświetlone wieżowce nie robią wrażenia, po chodnikach biegają wielkie karaluchy, a kierowcy tuk-tuków i taksówkarze ciągle cię zaczepiają, by zawieźć do hotelu, którego przecież nie miałem ;). Bo noc miałem spędzić w pociągu, który mi odjechał. Teraz bez sensu było szukać i płacić za hotel na parę godzin. Tak właśnie trafiłem do wspomnianego na początku „Maka” – doceniając w tym momencie jego 24-godzinne istnienie ;).

W drodze...

O świcie znów wróciłem na dworzec. Pociąg w dobrej cenie do Chumpon (skąd odpływają promy na Koh Tao), był dopiero o 13.00!!! Czekać znów tak długo już mi się nie chciało. Jechać autobusem nie miałem w zwyczaju. Zdecydowałem więc, że znów jadę stopem. Tylko jak wydostać się okazją z miasta, którego setki ulic prowadzą w najróżniejszych kierunkach, a obwodnic jest tyle, ile u nas we wszystkich miastach wojewódzkich razem wziętych?! Pojechałem więc miejskim autobusem na jeden ze skrajnie położonych dworców, z którego trzeba było pieszo wydostać się na właściwą obwodnicę. Jakoś się udało i poranną porą, machałem już do kierowców! Na początek trafił się kumaty – młody chłopak, który wywiózł mnie całkiem poza miasto. Tam było już z górki, bo na dół, choć daleko, to prowadziła główna droga.

Dalej złapałem chłopaka, który jechał całkiem na południe, dalej niż potrzebowałem, (co później okazało się bardzo pomocne…). Nie tylko zawiózł mnie do miasta Chumpon, ale też zboczył ze swojej trasy 25 km do portu położonego nad morzem. Tam okazało się, że prom nie płynie, bo była niedziela. Trochę się podłamałem, bo byłem zmęczony długą podróżą i nie po to kombinowałem z nocnymi pociągami i stopem, żeby na koniec bez sensu dodatkowo płacić za nocleg gdzieś, gdzie kompletnie nie miałem być… Ale mó kochany kierowca mimo, że języka nie znał ni w ząb, zrozumiał moją sytuację i zaproponował dojazd do Surat Thani, do którego jechał. Stamtąd mogłem nocnym promem popłynąć na Koh Samui albo Koh Tao. Udało się… O 23.00 łódź odcumowywała i został mi już do pokonania ostatni odcinek, na szczęście śpiąc już na wygodnych materacach na pokładzie promu. I tak nad ranem dotarłem na Koh Tao…

Witamy na Koh Tao
Witamy na Koh Tao

Na koniec kilka statystyk... Podczas tej podroży, ustanowiłem kilka nowych rekordów, mojej autostopowej przygody... Licząc wszystkie odcinki (łącznie z morskim), przebyłem jednorazowo z punktu do punktu 1 488 km! Tym samym osiągnąłem najdłuższy dystans dzienny – 690 km. Ponadto przejechałem z jedną osobą odcinek 620 km, co jak do tej pory było nie osiągalne. Gdyby nie życzliwość tych ludzi i szczęście, które mi tu ciągle towarzyszy, trudno byłoby osiągnąć takie wyniki. Nie da się też ukryć, że było to męczące, ale „Choć podróż długa same trudy wróży, nikt nie doznał przygody bez trudów podróży” (Johann Wolfgang Goethe)… ;).

Nagroda po długiej podróży...

GARŚĆ PORAD:

  • Jeśli nie interesują was rekordy ;) i auto-stop, a docelowym miejscem po wizycie w Kambodży jest Bangkok, radzę kupić bilet na całą trasę już w Kambodży. Jest on tańszy od tych kupowanych na dzielone odcinki. Zwłaszcza na przejściu granicznym Hat Lek, gdzie poza busami i auto-stopem, nie macie możliwości wydostania się. Procedura na granicy jest bardzo prosta i właściwie nie ma kolejek.
  • Nocny prom z Chumpon na Koh Tao (o północy), kosztuje ok. 250-300 batów (może dla bezpieczeństwa nie płyńcie w niedzielę…). Dzienne są droższe, w zależności od przewoźnika. Większość firm odpływa z portu 25 km poza miastem, poza firmą Lomprayah, która ma swoją przystań kilka kilometrów dalej.
  • Nocny prom na Koh Tao z Surat Thani kosztuje 550 batów. Nie ma kajut tylko pokład z materacami. Warto wskoczyć w śpiwór, bo w nocy jest chłodno.