facebook instagram Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Październik 2009… Od nieco ponad dwóch lat pracowałem w branży turystycznej. Za mną niewiele zagranicznych szkoleń i ledwo kilka wyjazdów do europejskich miast. Wiele jeszcze czekało do odkrycia… W tym czasie dostałem nową pracę w dobrym biurze podróży, gdzie z powodzeniem mogłem rozwijać się zawodowo, ale też spełniać swoje prywatne - podróżnicze pasje. Okazja do tego trafiła się niespełna trzy tygodnie po rozpoczęciu nowej pracy. Madera – wyspa niezwykła. Polacy latają na nią rzadko. Bo to droga, bo nie ma plaż, bo jak na Europę to za daleko. Dlatego jest to miejsce w naszym bliskim – europejskim świecie, poniekąd egzotyczne. Na mnie ta nazwa działa niesamowicie! I oto miałem okazję tam się znaleźć, bo trafiłą się korzystna oferta jako to zwykle po sezonie.

Panorama Funchal

Zakupiony hotel był skromny, ale czysty i to mi wystarczało. Do tego miał restaurację z widokiem na ocean. Miejscowość Garajau, w której mieszkałem, była malutka, więc pierwszego dnia pojechałem autobusem do stolicy wyspy - Funchal. Już sama jazda była dla mnie niesamowitą frajdą, bo drogi na Maderze są wąskie i niezwykle kręte. Ciągle pod górkę albo w dół, a poniżej dróg głębokie urwiska i przepaście. Wrażenie to potęguje jazda w autobusie, kiedy człowiek siedzi wysoko i nie ma pod nogami pedału hamulca… Stolica jest tak naprawdę jedynym dużym miastem na wyspie. Wzdłuż brzegu prowadzi promenada wysadzana licznymi palmami i innymi egzotycznymi roślinami. Ale o tym jeszcze później… W porcie czekały duże statki pasażerskie, które albo wracały do Europy, albo zatrzymały się tu w drodze na Karaiby. Spacerowałęm po mieście, jego placykach i ogrodach. Odwiedziłem Muzeum Frederico de Freitas, gdzie po raz pierwszy spotkałem się z azulejos – ceramicznymi kolorowymi płytkami, charakterystycznymi dla Portugalii i Hiszpanii. Numery domów, nazwy ulic, sklepów, punktów usługowych, czy w końcu ściany budynków i wnętrza kościołów, wszędzie można było znaleźć azulejos. Z twierdzy górującej nad miastem, oglądałem jego ładną panoramę. Nie ma wysokich bloków, a raczej niższe domki, kryte w większości czerwoną dachówką. Trafiłem też na Zona Velha – znany bazar w Funchal, gdzie jest sporo egzotycznych owoców. Pod koniec dnia znalezłem chyba już nieczynne o tej porze roku miejskie kąpielisko. Były to małe baseny nad brzegiem oceanu, z niewielką kamienistą plażą tuż obok. Wchodziło się przez budynek z prysznicami i szatnią, ale w budce na wejściu nikogo nie było. Skorzystałem więc z darmowego wejścia i zażywałem kąpieli, patrząc jak potężne statki Costa Cruises odpływają gdzieś z turystami…

Pas startowy na lotnisku w Funchal
Pas startowy na lotnisku w Funchal.

Drugiego dnia opuściłem Maderę udając się w rejs na sąsiednią Porto Santo. Nie każdy wie, że Madera jest nie tylko samotną wyspą, a wchodzi też w skład małego archipelagu, do którego należy właśnie Porto Santo i niezamieszkane Desertas. Od strony morza mogłem zobaczyć, jak górzysta jest Madera, jak na zboczach tych gór rozłożone są małe miejscowości. Z tej perspektywy kapitalnie też wygląda lotnisko na wyspie, które samo w sobie jest atrakcją. Otóż spora część płyty startowej stoi na 180 betonowych kolumnach, gdyż z uwagi na klifowe wybrzeże nie można było wygospodarować odpowiedniej długości kawałka lądu na ten pas. Jest to jedno z najbardziej niebezpiecznych lotnisk na świecie. Ale przecież wszyscy wiemy, że samolot i tak jest najbezpieczniejszym środkiem transportu ;). Wróćmy do Porto Santo. Znacznie mniejsza od Madery, ma także całkiem inny od niej charakter. Nie ma tutaj bujnej zieleni, a właściwie tylko suchy krajobraz nagich, powulkanicznych wzgórz. Wyspa sama w sobie jest rzadkim celem turystów. Ale jeśli ktoś chciałby zapomnieć o całym świecie i lubi plaże, to miejsce dla niego idealne. Bo właśnie plaża wyróżnia Porto Santo. Dziewięciokilometrowa, z delikatnym – żółciutkim piaskiem. Hoteli jest niewiele, a o tej porze roku turystów całkiem jak na lekarstwo. Byłem zachwycony! Po krótkim spacerze po małej stolicy Vila Baleira, calutki dzień korzystałem z plaży i oceanu. Do tego fale oceanu były całkiem spore, przez co kąpiel dawała dużo atrakcji. Pod koniec dnia opalony słońcem, z solą morską w gardle, wsiadłem na powrotny rejs. Jeśli będziecie na Maderze, poświęćcie jeden dzień na Porto Santo, a nie pożałujecie…

Zabawy na niekończącej się plaży Porto Santo...

Kolejnego dnia wyruszyłęm ponownie do stolicy wyspy. Tym razem czekała na mnie kolejka linowa na wzgórze Monte. Polecamy kupić bilet w jedną stronę, bo dzięki temu powrót na dół będzie bardziej emocjonujący… Na wzgórzu czekają ogrody Monte Palace, gratka dla wszystkich fanów kwiatów i egzotycznych roślin. Madera pod tym kątem wyróżnia się od innych wysp w Europie. Tutaj zawsze panuje wiosna,deszczu jest więcej niż na sąsiednich Kanarach, dlatego ciągle coś kwitnie. Nie bez powodu jest nazywana „pływającym dzbanem kwiatów” czy „ogrodem samego Boga”… Zanim technika pozwoliła na budowę kolejki linowej na to wzgórze, mieszkańcy musieli ciągle wchodzić pod górę. Ale z górki było już łatwiej… Wykorzystywali do tego sanie, którymi zjeżdżali w dół. Świat poszedł do przodu, wybudowano kolejkę linową, ale sanie i tradycja zostały. Wsiada się normalnie do wiklinowych sanek na płozach. Dwóch panów odpycha was nogami i po nabraniu prędkości lecicie w dół. Wrażenia niesamowite zwłaszcza, że pod górę drogą jadą samochody. Droga jest wąska, sanie pędzą, a steruje się nimi za pomocą sznurka. Kierowcy sanek mają wprawę i w dosłownie ostatnim momencie unikacie zderzenia z naprzeciwka jadącymi autami! Koniecznie trzeba to przeżyć.

Panowie czekają na chętnych do zjazdu...

Kiedy wróciłem do hotelu, udałem się jeszcze na krótki spacer do punktu widokowego w Garaju. Stoi tam posąg Chrystusa Króla, taki jak w Rio de Janeiro, tylko znacznie mniejszy. Poniżej stromego klifu była moja wąska – kamienista plaża, do której jeździło się kolejką. Alternatywnie można było iść pieszo dwukilometrową serpentyną… Taki jest urok Madery. Albo plaży nie ma w ogóle, albo jest kamienista, albo pływasz w basenach ze skały wulkanicznej, do których woda wpada wraz z oceaniczną falą. Rekompensuje to jednak niespotykanymi nigdzie indziej krajobrazami.

Kąpiel w wulkanicznym basenie

Nadszedł czas na nasze pierwsze wypożyczone auto. Nie miałem jeszcze ukończonych 25 lat, więc dodatkowo musiałem zapłacić ubezpieczenie dla młodych kierowców. Ponadto agent musiał sprawdzić, jak sobie radzę za kierownicą, bo po Maderze jeździ się naprawdę trudno. Opowiadał mi historie o ludziach, którzy dzwonili z góry przerażeni, że dalej nie pojadą i nie są w stanie wrócić… Po krótkim, zdanym egzaminie, spokojnie ruszyłęm w drogę. Pierwszym punktem zwiedzania była Dolina Zakonnic. Kryły się tu ponoć dawniej zakonnice, kiedy do wyspy przypływali piraci. I nie ma się co dziwić, że wybrały to miejsce. W tamtym czasie kiedy nie było dróg, dostać się do tej głębokiej doliny było naprawdę trudno. Tu po raz pierwszy zobaczyłem ukryte wewnątrz wyspy piękno. Zielone góry i wąwozy, przez które jeździło się wąskimi, niezwykle krętymi drogami. Widząc pode mną kilkusetmetrowe przepaście, można poniekąd zrozumieć strach tych, którzy nie potrafili tu jeździć. Ale wystarczy zwykła rozwaga i naprawdę wszystko jest w porządku. Z gór wróciłem nad ocean po drodze zahaczając o Cabo Girao – najwyższy klif w Europie (580 m). Patrząc z góry w dół na malutkie statki naprawdę może zakręcić się w głowie…

Klifowe wybrzeże Madery

Wspominałem już, że inne miejscowości na wyspie poza Funchal są raczej małe. Jedną z nich jest Ribeira Brava. Mały placyk z kościołem w centrum i kilkanaście domów. Mniej więcej tak wygląda większość miejscowości na wyspie. Mają swój urok. Ponownie ruszyłem w stronę gór. Droga wiła się wśród stromych szczytów, które z każdym zakrętem stawały się coraz niższe, a ja byłem coraz wyżej. Na punkcie widokowym Boca Encumenada można zobaczyć jednocześnie ocean z dwóch różnych stron wyspy. To jedyna taka przełęcz na Maderze. Przeciałem wyspę wzdłuż, docierając do Sao Vincente. Tam odwiedziłem podziemne muzeum, gdzie można zapoznać się z wulkaniczną historią wyspy. Tam też po raz pierwszy w życiu widziałem film w 3D :). Kolejnym celem było Porto Moniz i tzw. Północna Droga Nadbrzeżna. Wprawiony już trochę w jeździe mogłem sobie pozwolić na nieco bardziej śmiałe pokonywanie niebezpiecznych dróg. A taką właśnie drogą była ta trasa. Nowa „autostrada” prowadziła przez tunel wydrążony w górze, ale ja skręciłem w wąską drogę jadąc stromym klifem. Po lewej stronie potężna ściana góry, z której na auto co jakiś czas spadała kaskada wody z wodospadu! Po prawej stronie niski murek, odgradzający mnie od stromego klifu i wyjątkowo niespokojnego oceanu… To było jedno z najbardziej ekscytujących przeżyć w moim młodym życiu. Na końcu drogi okazało się, że właściwie była ona nieczynna, bo stały znaki ostrzegawcze zakazujące wjazdu. Nie wiem, czy dziś jest ona wyremontowana i ponownie oddana do użytku, czy może już całkowicie zamknięta i wszyscy korzystają z tunelu. Mi się przejechać jeszcze udało i gorąco polecam…

Kapitalna Północna Droga Nadbrzeżna!

Tak dotarłem do Porto Moniz. Słynie ono z naturalnych basenów wyrzeźbionych w skale wulkanicznej. Baseny te miejscami są zabezpieczone betonowymi murkami, by kąpiący się nie wpadli do otwartego oceanu. A z tym nie ma żartów, bo w północnej części wyspy, mocniej wieje i potężne fale z impetem rozbijają się o postrzępione skały… Przy okazji systematycznie dolewają wody do basenów. Pływałem więc bezpiecznie wewnątrz, czasem opierając się o krawędź oddzielającą mnie od oceanu i podziwiając siłę żywiołu…Dzień dobiegał końca i trzeba było wracać. Byłem niemal na drugim końcu wyspy. A podróż w nocy po krętych drogach mogłaby się różnie skończyć. Wróciłem jednak bezpiecznie.

Drugi dzień, w którym miałem do dyspozycji auto, poświęciłem na wschodnią część wyspy. I tutaj zawiódł mój książkowy przewodnik, bo tylko wspomniał o Półwyspie św. Wawrzyńca, zamiast wyraźnie podać go jako główną atrakcję. Bo jest to jedno z najładniejszych miejsc na wyspie! Szczęśliwie jednak wybrałęm się na jeden z najpięknieszcyh trekingów po wyspie. Półwysep ten można zobaczyć z dwóch punktów widokowych na jego początku, ale zdecydowanie polecamy poświęcić czas na piesze przejście go do końca. Nie mając go wcześniej w planie wybrałem się bez wody z dwoma tylko bananami. A idzie się i idzie… Mimo to było warto. Widoki różnokolorowych klifów, pusta przestrzeń i ocean na dole robią niesamowite wrażenie. Jeśli lubicie duże przestrzenie, połączenie wody i gór to coś dla Was. W dalszą drogę udałem się w poszukiwaniu małych, uroczych domków w kształcie litery „A” z których słynie Madera. Znaleźć je było trudno i widziałem ledwie pięć, może sześć w miejscowości Santana. Może gdzieś jeszcze są na wyspie, ale ich nie widziałem. Ponownie zaczałem wspinać się w góry. W Ribeiro Frio odnalazłem punkt widokowy na Dolinę Matadę, po drodze spacerując fragmentem lewady. Są to płytkie kanały, które powstały w celu nawodnienia małych pól i ogrodów wodą stromo spadającą z gór. Wytyczono wzdłuż nich liczne trasy trekingowe o różnym stopniu trudności. Mi niestety zabrakło czasu, by spokojnie przejść się lewadami, które są także kluczową atrakcją wyspy.

Wędrówki w górach...

Jadąc ciągle do góry, wjechałem na najwyższy możliwy do osiągnięcia autem punkt na wyspie: Pico de Arieiro (1818 m). Stąd już tylko pieszo można dojść na najwyższy szczyt Madery: Pico Ruivo. Tu doświadczyłem zachodu słońca ponad chmurami. Płynęły one pod moimi stopami jak mleko, przelewając się po stromych szczytach. Słońce najpierw ponad nimi nadawało niebu pięknych kolorów. Później schodziło coraz niżej, topiąc się w chmurach, tworząc także feerię barw, aby w końcu zginąć gdzieś w oceanie… Mój język jest zbyt ubogi, aby opisać te widoki. Aparat jest za słaby, aby móc uchwycić to piękno. Zresztą do tego trzeba by było jeszcze czuć zapach powietrza, powiew wiatru i łącząc to w całość z wrażeniami wzrokowymi, można dopiero doświadczyć tego przeżycia… Żal było stąd wracać. Żal był też za tym, że nie było czasu na przejście stromą drogą na Pico Ruivo. Ale kto powiedział, że tu nie wrócę... W tamtym momencie musiałem jednak wrócić do hotelu. I trzeba było przebić się w nocy przez te gęste chmury. Ale i tym razem też sobie poradziłem.

Półwysep św. Wawrzyńca

Nazajutrz pozostał ostatni dzień pobytu na wyspie. Spędziłem go w bliskiej okolicy hotelu, znów oglądając ocean z punktu widokowego obok posągu Chrystusa Króla, a także korzystając z hotelowej plaży. Kiedy wracałem do Polski zaczął padać deszcz. Przez cały tydzień pogodę miałem idealną, tylko w dniu wyjazdu zaczęło padać. Myślałem wtedy, że Madera płacze za mną, bo nie wie czy wrócę… A wrócę na pewno, bo jeszcze dużo zostało do zobaczenia. I chętnie też wrócę w te miejsca, gdzie doznawałem pierwszych zachwytów wyspy. Madera pozostawiała w mnie wiele pięknych wspomnień i była moją pierwszą zwiedzoną na włąsną rękę wyspą. Dlatego na zawsze pozostanie w moim sercu…

GARŚĆ PORAD:

  • Jeśli preferujecie bliskość centrum, to szukajcie hoteli w bezpośrednim sąsiedztwie Funchal albo Sana Cruz.
  • Popłyńcie samemu na Porto Santo, bo obecność przewodnika na wyspie, któej największą atrakcją jest plaża, jest zbędna, a cena wycieczki z biurem znacznie wyższa. Bilety można kupić w porcie w Funchal.
  • Warto poświęcić choć jeden dzień na wybrany trekking.