facebook instagram Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Pobyt na Pulau Tioman w Malezji, był moim pożegnaniem z egzotyką, podczas blisko trzymiesięcznej podróży po Azji Południowo – Wschodniej. I choć widziałem już do tego czasu sporo wysp, to ta, była najbardziej egzotyczna, a właściwie najbardziej dzika z dotąd oglądanych. Może dla doświadczonego globtrotera to nic szczególnego, ale na mnie, początkującego podróżnika, stada małp przebiegające przez hotel, roje nietoperzy nad głowami, czy wielkie warany pływające w przydrożnych strumykach, robiły wrażenie. Czasem wprawnym okiem można było zobaczyć grubego, owiniętego na gałęzi węża… Płynąc tu, nie spodziewałem się aż tak wielu atrakcji, dlatego po zakwaterowaniu w hotelu, szybko wziąłem się za zakrywanie i zaklejanie dziur nad oknami w pokoju i łazience mojego bungalowu...

Dzikus w dziczy ;)

Wyspa stanowi obszar parku narodowego, więc oprócz biletu na prom z Mersing (35 ringgitów w jedną stronę), należy dodatkowo zapłacić 5 ringgitów za wstęp do parku i 20 ringgitów (uczniowie/studenci 15 ringgitów) jakiegoś tam podatku. Prom dopływa do kilku przystani (jetty), usytuowanych po bardziej rozwiniętej – zachodniej stronie wyspy. Ja trafiłem na tzw. ABC (Air Batang), polecaną w lokalnym biurze. Jedyną jej zaletą, jest możliwość znalezienia taniego zakwaterowania. Warunki do wypoczynku, plażowania i kąpieli są kiepskie. Podczas odpływu, w morzu w zasadzie nie da się pływać. Zejście jest kamienisto – błotniste, wygląda to fatalnie… Podczas wieczornego przypływu plaża jest wąska, słońca już prawie nie ma i tym samym urok takiego pobytu jest żaden. Pierwsze dwa dni, minęły mi więc na rozmyślaniu, iż wybrałem złe miejsce na zakończenie mojej długiej podróży… W tym czasie największymi atrakcjami, były wspomniane małpy, które ganiały po moim hotelu. Wyobraźcie sobie… Jecie śniadanie na tarasie swojego domku, za którym zaraz jest gęsta dżungla. W pewnym momencie słychać piski/wrzaski, trochę jakby małych dzieci, trzask łamanych gałęzi i wylatuje stado goniących się 15-20 małp! :). Drugą atrakcją był spacer do centrum wyspy, do miejscowości Tekek. Jest tam małe lotnisko z pasem startowym. Kiedy pytałem miejscowych o częstotliwość lotów, to nie potrafili mi odpowiedzieć sugerując, że nie ma tu regularnych lotów, a te które ponoć są, zależą od liczby turystów przybywających do kilku najlepszych hoteli w południowej części wyspy… W samym Tekek ponadto można zrobić zakupy w kilku sklepach i zjeść coś w nielicznych restauracjach. W tutejszym sklepie wolnocłowym piwo jest tańsze od wody mineralnej :).

Na wyspie w zasadzie nie ma dróg. Ta łącząca Air Batang (ABC) z Tekek i dalej w stronę luksusowego hotelu Berjaya Tioman Resort, to właściwie chodnik. Do tego podzielony jest na odcinki, znajdujące się w poszczególnych miejscowościach. Same miejscowości położone są w zatokach, które oddzielone są od siebie wzgórzami. Droga przez te wzgórza już nie prowadzi i trzeba przechodzić po wytyczonych schodach lub wąskim pasie betonu. Czyli właściwie nie ma tu drogi łączącej od początku do końca te miejscowości. Najlepsze jest jednak to, że można tu wynająć skuter! Na przykład po to, by przejechać z 900 metrów przez jedną miejscowość, zostawić skuter pod wzgórzem (jak robią miejscowi), pójść dalej pieszo do innej miejscowości, wrócić i znów przejechać się kilkaset metrów :). Poza tymi kilkoma odcinakami, innych dróg tu już nie ma. Reszta, to ścieżki w dżungli. Po zetknięciu się z tutejszą fauną, nie bardzo miałem odwagę zapuszczać się sam w tutejszą dżunglę... Z drugiej strony nie mogłem zostać do końca pobytu w mojej „ABC”, bo miejsce było dalekie od tego, co sobie założyłem na koniec mojej wyprawy…

Droga ze sklepu do hotelu…
Droga ze sklepu do hotelu…

Trzeciego więc dnia, udałem się na północ w kierunku Monkey Beach, by poszukać bardziej rajskiego klimatu. Droga była trudna, las gęsty i niewiele brakowało abym zrezygnował. Ale udało się przebrnąć pewien odcinek i tak dotarłem do Zatoki Panuba. To diametralnie odmieniło mi dalszy pobyt na wyspie i same z niej wrażenia… Był tu pięknie położony – odludny hotelik, przy szerokiej plaży, z turkusową wodą, łagodnym wejściem do morza i wspaniałą rafą! Czyli to, czego mi do szczęścia brakowało! Zaraz tylko po rezerwacji pokoju chciałem wrócić do mojego pierwszego domku, by już się spakować. Ale robił się wieczór, nie miałem latarki by oświetlić sobie drogi w dżungli, więc... Zdecydowałem się nie wracać lasem, tylko popłynąć do mojej miejscowości morzem! Ale jak to zrobić z plecakiem, aparatem i dwoma obiektywami? Początkowo woda była płytka, więc brodziłem w niej po pas. Potem było głębiej i plecak z sprzętem były już trzymane wysoko nad głową. Jak już nie dało się iść to, wszedłem na okoliczne skały, zabierając sprzęt i skacząc z kamienia na kamień, próbowałem dotrzeć do brzegu, nie łamiąc sobie przy tym nóg i starając się nie wpaść do morza… Nazajutrz do małego plecaka i aparatu, doszedł duży z całym ekwipunkiem. Tu już nie było mowy o wycieczce do dżungli. Ale na szczęście dzień wcześniej, załatwiłem sobie transfer łódką. I tak szybko i wygodnie dotarłem do nowego miejsca.

Jedyna droga na wyspie...

Panuba Inn Resort był moim ostatnim rajem podczas tej podróży. Mieszkałem w obszernym drewnianym bungalowie, z pięknym widokiem na morze. Codziennie relaksowałem się w promieniach tropikalnego słońca na pomoście, z którego też namiętnie skakałem do wody. A tam piękne rafy i mnóstwo kolorowych rybek. Zmęczony czasem pływaniem, patrzyłem tęskno w stronę dziko porośniętych gór, snując plany pieszych wycieczek. Wieczorami leżałem na hamaku kupionym w Kambodży, patrząc na zachodzące słońce i wsłuchując się w odgłosy tropikalnego lasu… Dzień przed wypłynięciem z wyspy, wypożyczyłem kajak i popłynąłem wzdłuż wybrzeża na północ – do Zatoki Salang. Tu także jest piękna plaża z rafami. Dodatkowo kilka sklepów, barów i restauracji. Miejsce ma przyjemny klimat, warto się tu zatrzymać, wybierając spośród kilku fajnych ośrodków. W drodze powrotnej, cumowałem kajakiem na małych – dzikich plażach i pływałem w przejrzystym morzu.

Rafa w hoteloewej zatoczce.

Z uwagi na dziki charakter wyspy, nie udało mi się jej w pełni odkryć, jak dotąd widzianych wysp. Trudno więc mi ją kompleksowo ocenić. Na pewno Pulau Tioman, była jednym z najbardziej skrytych miejsc, jakie do tej pory widziałem. Taki mały krok w kierunku dzikiego świata wysp. Może następnym razem, będzie już tylko namiot i maczeta... ;). Przez ostatnie dni, wyspa była też miejscem, jakiego chciałem na koniec tej podróży: egzotycznym rajem, z pięknym krajobrazem wysokich gór, ciepłym – krystalicznie czystym morzem, delikatną plażą i leniwą atmosferą, dzięki czemu mogłem po raz ostatni (podczas tej podróży;) ) zapomnieć o świecie, z którego przybyłem i do jakiego przyszło mi niebawem wracać…

GARŚĆ PORAD:

  • Bilety na prom można kupić w kilku biurach na dworcu autobusowym w Mersing lub bezpośrednio w porcie przed wypłynięciem. Można kupić bilet w dwie strony z konkretną lub otwartą datą powrotu, można kupić tylko w jedną, a powrotny zakupić na wyspie. Cena bez znaczenia, 35 ringgitów w jedną stronę.
  • Z oglądanych miejsc na wyspie zdecydowanie polecam zakwaterowanie w Zatoce Salang. Ewentualnie okolice Tekek – na południe od miejscowości. W obu przypadkach jest dostęp do sklepów i restauracji, co na wyspie nie jest oczywiste…
  • Jeśli nie potrzebujecie dostępu do powyższych udogodnień, to wspomniany hotel Panuba Inn Resort, to świetne miejsce na wypoczynek.
  • Na miejscu jest drogo, zwłaszcza w hotelach. Dobrze więc wcześniej zrobić większe zakupy. Woda mineralna 3-6 ringgitów, paczka ciastek 5-7 ringgitów, posiłek w restauracji od 8 ringgitów.
  • Jest kilka szkół nurkowania i można zrobić kursy.
Panuba Beach
Panuba Beach