facebook instagram Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Jechałem autem z Nairobi krętymi drogami, pośród pól ryżowych i plantacji kawy, w stronę najwyższego szczytu Kenii, aby zrobić jeden z najlepszych trekkingów we wschodniej Afryce. Miejscem startowym była Chogoria, gdzie czekał już na mnie mój team: Daniel, Samuel i James – czyli przewodnik, tragarz i kucharz. W terminie który wybrałem na trekking, nie było żadnych innych chętnych, więc samotnie, ze wsparciem moich kenijskich kolegów, miałem zdobywać drugą górę Afryki. Po zapoznaniu się z ekipą, sprawdzeniem bagażu i wyjaśnieniem mi kluczowych kwestii, mój przewodnik zaproponował mi tabletki, na wypadek choroby wysokościowej. Góra Kenia, miała być moim pierwszym w życiu trekkingiem wysokogórskim i nie mając doświadczenia z tym tematem, nie wiedziałem, co mam zrobić. Jeśli nie wezmę leków i mnie dopadnie, to nie zdobędę szczytu i powiedzmy przepadną pieniądze. A jeśli wezmę, to nie będę miał szansy się przekonać, jak reaguje mój organizm na dużych wysokościach. Chwila zastanowienia i odmówiłem tabletek. Założyłem plecak i oznajmiłem chłopakom, że jestem gotowy na mój pierwszy w życiu trekking w wysokich górach…

No to w drogę!
No to w drogę!

Ruszyliśmy więc w czwórkę, choć pogoda początkowo nie dopisywała i mżył delikatny deszcz. Mimo znacznej wysokości na starcie (blisko 3000 m n.p.m.), otaczał nas jeszcze dość gęsty las i parząc na co chwile napotkane kupy słoni i bawołów, zastanawiałem się co by było, gdyby stanął nam jeden taki na drodze. Bo w mojej głowie była smutna historia, kiedy to całkiem niedawno, mojego znajomego – właściciela lodży w Masai Mara, zabił słoń, kiedy to wyszedł nieprzygotowany ze strażnikami w Parku Samburu… Na tą historię moi kompani uśmiechali się tylko nerwowo, ukrywając zaniepokojenie i powiedzieli, aby robić hałas. Ale nie hałasując, szliśmy śmiało przed siebie, wychodząc powoli ze strefy leśnej, gdzie otaczały nas ogromne – trawiaste pagórki, które przypominały trochę Bieszczady wiosną. Co jakiś czas zatrzymywaliśmy się w miejscach, aby napić się wody, płynącej tutejszymi strumieniami. Choć miałem filtr do wody, to zaufałem chłopakom i piłem prosto ze strumyka. Postoje robiliśmy także po to, aby dać odetchnąć tragarzowi i kucharzowi, którzy nieśli większość sprzętu i zaopatrzenia naszej ekipy. Szkoda mi było zwłaszcza Jamesa – kucharza, który dźwigał te wszystkie przybory kuchenne i kilogramy jedzenia. Dlatego zabrałem od niego część toreb, bo jakoś źle się czułem, idąc tylko z małym plecakiem. Chłopaki i tak byli zadowoleni z mojego bagażu, bo był względnie lekki, w porównaniu do innych o których mi opowiadali, którym musieli nosić dodatkowo oprócz obowiązkowych rzeczy, litry alkoholu…

Uzupełniam zapasy wody
Uzupełniam zapasy wody

I tak pierwszego dnia dotarliśmy do obozu nad Jeziorem Elis, na wysokości około 3500 m n.p.m. Tu znowu przyszły jakieś skojarzenia z tym co znałem do tej pory i panorama przypominała mi trochę tą znad Kotła Wielkiego Stawu w Karkonoszach. Kiedy ja próbowałem swoich pierwszych kąpieli przy pomocy butelki wody, nawilżanych chusteczek i jakiegoś tam płynu, chłopaki rozbijali namioty i szykowali kolację. A jedliśmy pyszną, ciepłą zupkę, do tego soczysta ryba, warzywa na ciepło, awokado – normalnie all inclusive! Nie gorzej było kolejnego dnia na śniadanie, kiedy to nie byłem w stanie naraz zjeść ciepłej owsianki, bananów, mango, naleśników z miodem, dżemem i masłem orzechowym, a do tego jeszcze tosty i jajka! Noc na tej wysokości była już chłodna, znów delikatnie padał deszcz, więc nie było co siedzieć przy ognisku, tylko poszliśmy wszyscy spać. Chłopaki w trójkę do swojego namiotu, ja sam komfortowo w swoim. Pamiętam – to było niesamowite, miałem jakieś dziecięce sny o marzeniach, bohaterstwie i podbijaniu świata… Tak jakby podświadomość wyciągnęła wtedy od dawna skrywane pragnienia, które właśnie się realizowały…

To nawet nie jest połowa mojego śniadania!
To nawet nie jest połowa mojego śniadania!

Drugiego dnia nadal było pochmurnie, ale na szczęście nie padało. O ile czytałem i słyszałem z relacji, że jedzenie na trekkingach w Afryce jest bardzo dobre i to się potwierdziło, to w drugą stronę.., te same relacje, opowiadały o kiepskich toaletach. Szczęśliwie na całej trasie nie było tragedii. Wiadomo – proste drewniane lub blaszane kibelki z dziurą w ziemi i tyle. Gorzej było w obozie pod szczytem, gdzie schodzą się szlaki i jest więcej osób. I tu nie wiedzieć czemu, zamiast korzystać z toalety, to niektórzy chodzą za skały i robią tam te kupy i śmiecą papierem i chusteczkami! Drugiego dnia trekkingu, przekroczyliśmy wysokość 4000 metrów. Dla mnie – sudeckiego i beskidzkiego piechura z kilkoma wizytami w Tatrach, takie cyfry, to była magia! Najpierw szliśmy w dół i górę głębokiego wąwozu, następnie trawiaste wzgórza, zamieniały się w kamieniste zbocza, porośnięte mchami i ładnymi lobeliami. Powyżej 4000 metrów, były chwilami momenty, w których jakby moje kroki stawały się chwiejne. Trwało to dosłownie sekundę i zastanawiałem się, czy to aby nie dopada mnie ta nieszczęsna choroba wysokościowa. Ale to były dosłownie drobne momenty i właściwie przez cały czas szło mi się bardzo dobrze, aż za wolno, ale tak kazał Daniel – mój przewodnik, właśnie po to, by się aklimatyzować. Tak dotarliśmy do drugiego obozu, gdzie gdyby nie mgła, widać by już było szczyt. Po rozbiciu namiotów, znów zaczął padać deszcz, więc poza rozmowami i czytaniem, nie było nic innego do roboty.

Mój namiot pod szczytem
Mój namiot pod szczytem

Trzeciego dnia teoretycznie mogłem atakować szczyt, bo tańsze, 4 dniowe trekkingi na Górę Kenia, taki mają właśnie program. Ja wybrałem wersję 5 dniową, z jednym dniem przeznaczonym na aklimatyzację. I o ile nie miałem praktycznie żadnych problemów z wysokością, to ten dodatkowy dzień, uratował mi widoki podczas zdobywania szczytu. Bo trzeciego dnia od rana na przemian deszcz, mgła i pochmurnie. Tak więc z zaplanowanego na dzień aklimatyzacji spaceru po okolicy, wyszło niewiele. O ile okolica była do tego idealna, o tyle gęsta, płynąca mgła, zasłaniała nie tylko wierzchołki góry, ale też tutejsze 500 metrowe przepaście i położone w głębi jeziora. Tak więc po spacerze we mgle, wróciłem zrezygnowany do namiotu i zacząłem się zwyczajnie nudzić. Ta nuda jednak, uświadomiła mi jedną rzecz… Że jako człowiek zachodu, bombardowany non stop bodźcami współczesnego świata, uzależniony od ciągłego tempa i osiągania kolejnych celów, nie potrafię ot tak zwyczajnie na chwilę się zatrzymać, odpocząć i pobyć sam ze sobą. Że te wszystkie współczesne rozpraszacze z internetem na czele, burzą nasze odbieranie rzeczywistości tu i teraz właśnie. A teraz mogłem właśnie pobyć na spokojnie sam ze sobą, w otoczeniu te spokojnej natury i nie szukać na siłę dodatkowych pseudo atrakcji współczesnego świata… Zatem na przemian leżałem sobie w namiocie i siedziałem na zewnątrz, biorąc rzeczywistość taką, jaką jest i nie denerwując się, że nie mogę zmienić czegoś, co jest ode mnie niezależne – czyli w tym wypadku przysłaniające mi widoki chmury. I tak leniwie minęła mi większa część dnia, kiedy to późnym popołudniem…

Kapitalne panoramy!
Kapitalne panoramy!

…intuicyjnie wyszedłem jeszcze raz z namiotu na spacer dookoła obozu. Wiatr przegonił chmury i najpierw moim oczom, ukazały się wierzchołki drugiej góry Afryki. Uradowany tym widokiem, pobiegłem skalistym płaskowyżem nad przepaść, nad którą rano wisiały gęste chmury, a która to teraz, odkryła przerażająco piękny widok na dolinę i jezioro setki metrów pode mną! Zresztą tych jezior – a właściwie stawów dookoła obozu, jest znacznie więcej. Tak więc krok za krokiem, napawałem się coraz to nowymi widokami, będąc po raz kolejny w życiu pod wrażeniem piękna otaczającego mnie świata… W życiu nie można mieć wpływu na wszystko i trzeba się czasem poddać temu, co ono nam daje (mglisty i pochmurny dzień). Ale finalnie potem to życie, samo napisze piękny scenariusz…

W drodze na szczyt
W drodze na szczyt

Dzień czwarty – atak szczytowy! O ile przez pierwsze 3 dni pogodę miałem raczej przeciętną, to w najważniejszym dniu zdobywania szczytu, była ona idealna! Od samego początku czyste niebo, na którym świecił księżyc, oświetlający nam drogę. Wchodziłem tylko ja i przewodnik, bo reszta zespołu, miała zwinąć obóz i czekać na nas po zejściu w schronisku, po drugiej stronie góry. Do pokonania zostało ostatnie 600 metrów przewyższenia. I choć nogi znów rwały mnie do przodu, to przewodnik Daniel, celowo mnie spowalniał, byśmy za szybko nie weszli przed wschodem słońca. Za nami szła grupa Niemców, która dotarła dzień wcześniej do naszego obozu, a bliżej szczytu mijałem się z Brytyjczykami i jeszcze kilkoma innymi nacjami. Góra Kenia nie jest tak popularna jak Kilimandżaro, więc szczęśliwie nie ma tłumów. O ile mi szło się bardzo dobrze, o tyle widziałem po drodze kilka osób, które albo chwiejnym krokiem schodziły w dół, albo wymiotowały. Jakby nie było, byliśmy już jakieś 4700 m n.p.m. Było mi ich szkoda, bo do końca tak niewiele brakowało… Na ostatnie kilkadziesiąt metrów pod szczytem, zatrzymaliśmy się na otoczonej skałami półce, bo było jeszcze za wcześnie na wschód słońca na szczycie. Ponadto na górze wiało i było zimno, więc nie chcieliśmy tam marznąć niepotrzebnie, czekając na wschód słońca. Stałem z Danielem w grupie innych kenijskich przewodników, którzy mieli tego dnia jakieś swoje szkoleniowe wejście. Na przemian wszyscy to podskakiwali, robili przysiady i pompki, żeby się rozgrzać w tym chłodzie. Kiedy jeden z nich odbierał gratulacje od kolegów, robiąc 40 pompek, podszedłem ja - znając swoje możliwości i kazałem chłopakom liczyć… 20, 30, 40, 50… Kiedy zrobiłem 80 pompek na wysokości 4900 m n.p.m., kenijscy przewodnicy pytali mojego Daniela, kim ja jestem! 😉 W końcu nadszedł upragniony moment… W promieniach pięknie wschodzącego słońca, przy czystym niebie z nielicznymi chmurami, wszedłem na Lenana – jeden z trzech wierzchołków Góry Kenia. Panorama dookoła była fantastyczna! Satysfakcja z trekkingu na drugą górę Afryki także!

Na szczycie!
Na szczycie!

Tego dnia, czekało mnie jeszcze zejście z góry do pocztówkowego schroniska Shiptons, gdzie czekali na nas Samuel i James oraz trekking piękną doliną ze strumieniem, pełną lobelii i z fantastyczną panoramą na zdobytą górę. To był też najbardziej wymagający kondycyjnie dzień, nie tylko z uwagi na wysokość, ale też i długość dziennego odcinka. Dlatego z ulgą dałem odpocząć nogą w namiocie, w ostatnim już obozie po trasie.

Piątego dnia, mieliśmy już tylko do pokonania kilka kilometrów równą, szutrową drogą do bramy wejściowej do Parku Góry Kenia, gdzie czekał na mnie kierowca z transportem do Nairobi. Podziękowałem chłopakom za wspólnie spędzone dni oraz za pomoc w zrealizowaniu jednego z moich podróżniczych marzeń. Była pamiątkowa fotka i tak zakończyła się moja pierwsza przygoda z trekkingiem w Afryce. Co będzie następne? Naturalnie Kilimandżaro w Tanzanii i Masyw Ruwenzorii w Ugandzie.

Piękno Mount Kenia - drugiej góry Afryki
Piękno Mount Kenia - drugiej góry Afryki

GARŚĆ PORAD:

  • Kiedy? Najlepiej wrzesień – październik, albo grudzień – styczeń. Można także w innych miesiącach.
  • Trasa: możliwe są 4 lub 5 dniowe trekkingi. Polecam ten dłuższy z uwagi nie tylko na aklimatyzację, ale też możliwość dodatkowego dnia na wypadek złej pogody w dniu szczytowym. Ja zdobyłem szczyt Lenana 4950 m n.p.m. To najwyższy punkt nie wymagający wspinaczki. Najwyższym szczytem Góry Kenia jest Batian 5199 m n.p.m. Tutaj potrzebne jest już doświadczenie wspinaczkowe i dodatkowy sprzęt.
  • Co zabrać? Wodoodporne buty za kostkę oraz drugą para lżejszych na zmianę w obozie. Kurtka przeciw deszczowa, polar, długie spodnie trekkingowe, para krótkich spodenek, koszulki trekkingowe na każdy dzień, dłuższa bielizna termo do spania oraz podobny komplet na zimny trekking w wyższych partiach, bielizna osobista na każdy dzień, ciepły śpiwór, czołówka. Do tego minimum kosmetyków z których najważniejsze są mydło/żel, pasta do zębów, krem do opalania, chusteczki nawilżane i papier toaletowy. Ponadto przydatne są: scyzoryk wielofunkcyjny, zestaw do szycia, stuptuty, kijki trekkingowe, filtr do wody, elektrolity, leki na zatrucia pokarmowe, przeziębienie, plastry i żele przeciwbólowe, nakrycie głowy, energetyczne przekąski, coś do czytania. Wbrew temu co myślicie i co reklamują firmy i podróżniczy celebryci, nie potrzeba jakiegoś „cudownego” sprzętu i odzieży.
  • Ile to kosztuje? Trekking 5 dniowy w grupie, to koszt na miejscu około 600$. Indywidualny jak mój, lub z noclegiem samemu w namiocie, kosztuje 800$. W gestii organizatora jest zapewnienie przewodnika, kucharza, tragarza, jedzenia, namiotu oraz obowiązkowych opłat parkowych. Dodatkowo napiwki wedle uznania. Do koszt dotarcia do Nairobi, lub innej bazy, skąd zabierze Was lokalna agencja.