facebook instagram Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Turystyka rowerowa obok górskich wędrówek, to moja druga miłosć. Zacząłęm jako nastolatek od zwykłych przejazdów między miejscowościami w moich rodzinnych stronach. Potem było bicie kilometrowych rekordów na nowych wycieczkach, a kiedy zacząłem studia turystyczne, pogonie za rekordami, przerodziły się w atrakcyjne wycieczki krajoznawcze. Pierwszy raz rowerem poza granicami krau, byłęm na studenckiej praktyce w Górach Stołowych. Wybrałem się z przyjacielem na chwilę do Chech. Pewnego dnia pomyślałem więc, że może warto wyskoczyć poza dobrze uż zjeżony Dolny Śląsk, i ponownie wybrałem Czechy, tym razem na dłuższą wycieczkę.

Wyjechałem więc rannym pociągiem z Wrocławia w stronę Kamieńca Ząbkowickiego. Stamtąd już niedaleko jest do granicy z Czechami. Celem wyjazdu były przede wszystkim krajobrazy Gór Rychlebskich tzw. Mikroregionu Zulowsko. Najprościej tam się dostać od strony Paczkowa lub Nysy. Dlatego, kiedy wysiadłem w Kamieńcu Ząbkowickim, ruszyłem w stronę Paczkowa, mijając po drodze dwa zalewy, których w regionie jest kilka. Jechałem fragmentem międzynarodowego szlaku rowerowego R9, który łączy Gdańsk z Pulą w Chorwacji. Ta myśl dodawała smaczku moje wycieczce… W Paczkowie zjedłem drugie śniadanie. Miasto ma nieduży rynek i ratusz z ładną renesansową wieżą. Ponadto jest tu dobrze zachowany zespół murów obronnych, przez co Paczków nazywany jest „polskim Carcassonne” (miasto we Francji słynące ze średniowiecznych obwarowań i zabudowy z tego okresu). Swój koniec ma tu też kolarski polsko – czeski Szlak Czarownic. Bardzo ciekawa trasa na dwu, trzydniową wyprawę rowerem. Ja nie miałem jednak tyle czasu, dlatego udałem się w stronę granicy do miejscowości Javornik, która jest już po czeskiej stronie. Z oddali widać było zamek na wzgórzu, z którego oglądałem panoramę niewielkiej miejscowości. Trafiłem akurat na jakiś lokalny festyn, związany z miejscową strażą pożarną. Klimat imprezy był podobny do tych, jakie odbywają się u nas w kraju, w tego typu miejscowościach. Od tego miejsca cały czas miałem po prawej stronie widoki na Rychlebskie Góry, których odpowiednikiem w Polsce są Góry Złote i Bialskie. Choć było trochę pochmurno, to widoki były ładne. Cieszył równiutki asfalt, po którym lekko sunąłem w głąb Czech. Z czasem pogoda się poprawiła i podróż dawała jeszcze więcej radości. W miejscowości Zulova stanąłem przed dylematem, czy jechać dalej na południe, czy może już powoli zataczać pętlę w stronę polskiej granicy. Z jednej strony chciałem dojechać do Jesenika, z drugiej miałem już trochę kilometrów w nogach, a droga zapowiadała się typowo pod górę. Bałem się też, że nie mi się wrócić na powrotny pociąg do Wrocławia. Ale świeciło piękne słońce i ciekawiło mnie, co czeka dalej. W końcu byłem poza granicami kraju ;). Podjąłem więc decyzję, że oddalam się nadal od granicy. Początkowo droga była równa i jechało się łatwo. Później jednak zacząłem wspinać się pod górę. Podjazd nie był stromy, ale dosyć długi. Wymagał trochę wysiłku. Kiedy osiągnąłem przełęcz, to do Jesenika pędziłem już bez pedałowania. Zjazd był nie lada frajdą. Samo miasto nie zrobiło na mnie dużego wrażenia. Spodziewałem się typowo górskiej miejscowości, a tu miasto o nieszczególnym charakterze. Klimat górskiego kurortu nadawała mu jedynie płynąca rzeczka. Nie przeszkadzało mi to jednak zjeść w rynku smacznego obiadu za kupione wcześniej korony. Ponadto czułem satysfakcję, że udało mi się osiągnąć wcześniej zakładany cel.

Czas płynął nieubłaganie, a do pociągu w Polsce było daleko. Ruszyłem więc w drogę objeżdżając z drugiej strony niejaki Studnicni vrch. Za miejscowością Pisecna rozpoczął się kapitalny odcinek ciągłych zjazdów. Wiedziałem, że będzie w dół, ale nie myślłem, że aż tak fajnie! Zjazdy były podwójne i potrójne. Będąc rozpędzonym po jednej górce, zjeżdżałem kolejną i następną…! Jakby zjazdom nie było końca, a przecież wcale tak wysoko się nie wspinałem. I tak do samej Vidnavy. Tam po ocenie szans na powrót pociągiem do Wrocławia, dotarłem po chwili do granicy. Pierwszą miejscowością w Polsce były Dziewiętlice. I od razu różnica widoczna na drodze. Po czeskiej stronie w większości drogi były idealnie gładkie. A u nas takich odcinków było tyle, co kot napłakał… Pod wieczór niebo zasnuło się chmurami i od strony gór naciągała niezła ulewa. Kiedy dotarłem ponownie do Paczkowa, lało już na dobre. Schowałem się na przystanku i czekałem, żeby trochę ustąpiło. Ale deszcz nie dawał za wygraną, a czas do pociągu ciągle się kurczył. Ustaliłem ostateczną godzinę, o której musiałem ruszyć bez względu na pogodę i czekałęm… Na szczęście ulewa zmieniła się w lekki deszcz i mogłem w miarę w normalnych warunkach jechać dalej. Przez ten postój ostatni odcinek pokonałem w pośpiechu. Udało się zdążyć na pociąg w Kamieńcu Ząbkowickim, w którym to 135 km temu zaczynałem trasę. I tak o to po raz pierwszy rowerem przejachałem mały kawałek innego kraju. W głowie mam już kolejne pomysły na trasy polsko – czeskim pograniczem. Czeka choćby wspomniany – tajemniczy Szlak Czarownic…